-

Indie je je je !


Post nietypowo zacznę od pozycji, w której się obecnie znajdujemy z Grześkiem. Otóż jest to pozycja leżąca. W moim przypadku leżąco- pisząca, a w przypadku Grześka leżąco-śpiąca. Leżymy sobie jednocześnie w namiocie i w pokoju. Wszystko za sprawą nadmiernej ilości robactwa, zarówno w powietrzu jak i na powierzchni naszego łóżka. Dzisiejszy dzień nazwałabym kwintesencją Indii. Załapaliśmy się na kilka głównych atrakcji tego kraju. Otóż: 1. Daliśmy się okraść w pociągu; 2.Grzesiek przez ostatnie 24 godziny tylko sra, rzyga i śpi na przemian; 3. W zamian za najwyższą dotychczas płaconą za pokój kwotę dostaliśmy potężnego grzyba na ścianach i cały biologiczny przekrój na łóżku  5. Zapoznaliśmy z bliska skuteczność indyjskiej policji.. Czyli kurwa WITAMY W KALKUCIE! Syf kiła i mogiła i wszystko muszę opisać słowami, bo mi zajebali aparat… Moje nieszczęsne narzędzie pracy.. wypełnione po brzegi zdjęciami z Indii i Nepalu.. w rękach ciapatych!!
 Żeby tragedii było mało nie mam się też komu pożalić moją sytuacją bo Grzesiek choruje; internetu nie ma; mojego telefonu nie ma (od dziś po wieczność, tak jak mój aparat, służyć będzie ciapatim); papierosów nie ma- bo k… rzuciłam 2 dni temu. Nic tylko wyjść z pokoju i krzyczeć, drzeć się jak opętana, tupać nogami, żeby tylko jakoś wyzbyć się tej cholernej złości.. Ktoś puka, otwieram – ćpun! Totalnie znokautowany. Myślę sobie.. no przeeecież.. jeszcze jego mi brakowało, żeby dzień był już kompletny! Zaczynam się śmiać. Jestem w centrum filmu! Nie ma wątpliwości. To jeden z odcinków, na który widz czekał z utęsknieniem. Totalny zwrot akcji. Główni bohaterowie wykończeni, obrabowani i z głową w klozecie :) Ten odcinek nazwałabym „polska przypowiastka o wyjazdach za granicę”. Głosząca o tym, że za granicą jest nieznane, jest zło, można zachorować i można być okradzionym i w ogóle lepiej zostać w domu…
A ja zaczynam się śmiać! :) Bo takiej sytuacji nie przeżyłabym nigdzie indziej.  Nie zamieniłabym jej też na nic innego.
 Te zielone ściany,półmrok, 
śmigło wiatraka,
 zgnilizna, karaluchy,
  półprzytomny Grzesiek,
śmieć na krześle po ostatnich lokatorach,
kłótnia z recepcjonistą o  50 Rupii (2,50zł…:) istny tort nieszczęść. No i ten ćpun (moja wisienka na czubek tortu przybyła na czas!!). Idealnie się wszystko składa, bo przecież dzisiaj nasza okrągła miesięcznica- w podróży jesteśmy już pół roku!!! UUUUuuu. Zleciało. Ale nie ma się co smucić:) jeszcze 7 miesięcy przed nami !:) Prawdę mówiąc to, to minione 6 miesięcy trwało dłużej niż moje ostatnich 7 lat spędzonych w Polsce. Niesamowite jaki czas potrafi być „względny”. Przemek (kumpel z pracy) powiedział mi kiedyś, że „ludzie, którzy podróżują żyją dłużej”. Nie wiem skąd to zdanie wytrzasnął. Może z jakiejś empik-owej książeczki ze złotymi myślami dla nastolatek, a może z Platona… no nie wiem.. w każdym bądź razie wtedy to zdanie do mnie nie docierało.. poprawiałam go , że może powinno być „żyją intensywniej” albo „żyją życiem” albo inny taki wzniosły bełkot.. ale żeby od razu DŁUŻEJ? Że niby czemu? Przecież podróżnicy tak samo się „zużywają”. Albo nawet bardziej, bo są przecież bardziej „narażeni” na to życie. W końcu podróżują szemranymi środkami transportu (gdzie nie ma pasów bezpieczeństwa, systemów antypoślizgowych, nikt nie używa kierunkowskazów, a drogi prowadzą nad niczym nie zabezpieczonymi przepaściami etc. )
iiii mogą zapadać na niezidentyfikowane choroby tropikalne
iiiii coś ich może ukąsić… więc jakim cudem dłużej?- żadnej logiki.. ALE tak jak sobie teraz tu siedzę (leżę).. to myślę, że jednak ma to sens! I nawet jestem w stanie udowodnić tę teorię (oczywiście) statystycznie (na swoim przykładzie). Jeden dzień spędzony w podróży ma dla mnie wartość tygodnia w kontekście liczby nowo poznanych osób;
ilości przepływającej przez moje żyły adrenaliny oraz ilości oglądanych nowych miejsc
  i sytuacji.
Czasami taki sobie „jeden dzień” może mieć wartość nawet 2 tygodni spędzonych w nazwijmy to „środowisku domowym” (czyli budzę się 5 razy w tygodniu o tej samej godzinie i idę do tej samej pracy, tą samą drogą, spotykając tych samych ludzi). W podróży nawet sam „czas” odliczam przecież w innej jednostce. Liczę go głównie w dniach i w godzinach, a nie w tygodniach i miesiącach, jak w „środowisku domowym” (Przyjdziecie na moje urodziny?- gdy są za 2 miesiące; Co robicie w grudniu?-gdy jest wrzesień; Widziałaś?!?! Pada śnieg, przecież dopiero co były wakacje- gdy jest grudzień). Jak wrócimy, to pewnie zaleje nas fala „wow już minął rok?!”. Pamiętam, że ten sam tekst cisnęłam w stronę Marcinka, kiedy wrócił po roku z Hiszpanii. Byłam autentycznie zaskoczona, że przeleciał rok. ROK!! Czyli 500 razy wstałam (jakimś cudem)
i poszłam (pojechałam autobusem linii „D”) do pracy,
500 razy przelazłam przez ten beznadziejny whirlpoolowy kołowrotek (czytacze z pracy wiedzą o czym mówię.. kurde.. korporacja, korporacją ale czy naprawdę musimy przechodzić przez kołowrotki???) i 500 razy maszynka zliczająca nasze godziny pracy napisała mi „dzień dobry Dagna Sobantka”.
Wypiłam 700 kaw;
wypaliłam 939293 szlugów, 820398 razy powiedziałam „cześć”, 30239039 razy się uśmiechnęłam (z czego 43 nie szczerze); upiłam się 83 razy; raz prawie umarłam; zimą uprawiałam handel choinkowy,
może parę razy zjechałam na desce; 40 razy podjechałam gdzieś na stopa; 4 razy byłam u babci i 4 razy był rosół z makaronem;
pewnie byłam na jakimś wypadzie w górach (może nawet 30 razy) albo w Gruzji, albo remontowałam przedszkole w wolnym czasie od „kołowrotka” i PACH rok przeleciał. Nie byłam w stanie mu powiedzieć „co u mnie się działo kiedy go nie było”. Po prostu rok mi zleciał.. Po prostu „WOW już minął rok?!”. Tak więc podsumowując (bo już czas najwyższy popisać coś o Indiach;) wydaje mi się, że obecnie żyję dłużej i przyznaję Przemkowi (temu ziomkowi od wymyślnego zdania;) rację! Może trochę bym je zmodyfikowała na „ludzie, którzy robią to co lubią żyją dłużej” :P. Ponieważ mamy święta,
to życzę Wam, żebyście też odnaleźli taką dziedzinę w swoim życiu, która będzie wam je „przedłużać” i nigdy z niej nie rezygnujcie, za ŻADNE pieniądze i żadne kompromisy :) KONIEC WYWODU. Spocznij ! :)
A teraz back to India!! Bo widzę, że znowu część pt. „wtrącenie od autora” przyćmiewa główny cel tego bloga, czyli relację z podróży.
Więc z cudownego Nepalu przedostaliśmy się do Indii. W życiu nie widziałam takiej granicy… 3 razy minęliśmy indyjską budkę strażniczą.. nie zauważając jej. Jeden wielki zasyfiony bazar- nic dziwnego, że tak mało istotna instytucja jak przejście graniczne nie było widoczne. Po odnalezieniu graniczników znaleźliśmy hotel- syfioza totalna, za jedyne 30 zł. Skorzystaliśmy z promocji, bo innej opcji po prostu nie było. Rano mogliśmy już oglądać cały ten ulico-syfo-bazar w pełnym słońcu (które gdzieś tam dawało o sobie znać ponad tumanami kurzu). Na śniadanie 2 uliczne opcje: 1)samosa z oleju (albo raczej olej z samosą) 2) co się nawinie z oleju (albo raczej olej z czymś co się nawinie). Po tak energetycznym starcie jedziemy do większego miasta łapać pociąg do New Dehli. Standardowo poodbijaliśmy się od różnych okienek, żeby na koniec otrzymać bilet na „ordynary train”. Pytamy babkę w kasie: gdzie miejscówki? Ona na to: „nie ma:)”. Pytamy „gdzie jest godzina odjazdu?” Ona na to: „nie ma:)”. OK.. Najważniejsze, że mamy bilet (to już i tak wyczyn jakiś) i przechodzimy do kolejnego etapu.. No i właśnie.. kolejny etap.. heheh.. każdy może sobie wyobrażać jak może wyglądać ten etap na podstawie tekstu „nie ma miejscówek i godziny odjazdu na bilecie”, bo w sumie w Polsce też tak jest. ALE.. Jesteśmy w Indiach Północnych.. gdzie wyobrażenie roztrzaskuje się o ścianę realiów na każdym kroku. Więc (nie przedłużając) „brak godziny” oznacza- „do którego pociągu się dopchasz”, a brak miejscówek oznacza = „jak się dopchasz, tak będziesz jechał następnych 20 godzin”. Stawka jest więc bardzo wysoka, to też dworzec i wagony wyglądają jak pole bitwy. Wszyscy się szarpią, włażą na siebie, popychają, a na twarzach co?!? Uśmiech!! Całego zamieszania pilnują uzbrojeni policjanci i wojsko… wsiadania do pociągu osobowego! Szaaaał. Poniżej resztki zdjęć** z pociągu, bo z peronu już nie mam.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
**resztki zdjęć-Komunikat, dla tych którzy nie zrozumieli konsekwencji jakie niesie ze sobą wywód o "aparacie w rękach ciapatych". Od teraz, aż do Tajlandii na łamach bloga posługiwać się będę tzw. "resztówkami", czyli resztką zdjęć, które zostały zrobione Go Pro i komórką Grześka. Nie ma tego niestety dużo, a ich jakość jest dyskusyjna.. ale co mam zrobić.. Indie zadecydowały same za siebie i pochłonęły PRZEPIĘKNE zdjęcia razem z aparatem. Jeżeli chcecie zrozumieć co się dzieje w tej części świata, to musicie: 1) albo tu przyjechać 2) albo to zgooglować 3) albo wybłagać Alicję- moją kumpelę, która robiła podobną trasę 2 lata wcześniej i ma oko do kadrów 5 razy lepsze niż moje, żeby wam udostępniła swoje zdjęcia 4) albo odpalić Discovery Chanel 5) albo poprosić pana który ukradł mi aparat, żeby chociaż oddał mi łaskawie kartę SD ze zdjęciami 6) albo to olać i oglądnąć resztówki.. No sorki , ale w tym odcinku bloga w tworzeniu tej wizualizacji wam nie pomogę.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Mama Grześka jak zobaczyła poniższe zdjęcie, to zapytała: "czy to zdjęcie z porwania?!":) hehe 
Jakiego porwania?? To po prostu pan wszedł oknem z 20 litrowym baniakiem i sprzedaje czaj (herbata z przyprawami, robiona na mleku) dla spragnionych.
OOo a na tym zdjęciu w miarę dobrze widać w jaki sposób wykorzystywane są półki bagażowe.
Sporo czasu spędziliśmy w pociągach mimo, że nasza trasa przebiegała tylko przez północny-wschód kraju (granica z Nepalem-> New Dehli -> Agra -> Varanasi -> Kalkuta). Jakie wrażenia? Tłoczno + każdy pociąg opóźniony był o co najmniej 5 godzin, nie ma w pociągach mądrego, który wiedziałby gdzie się obecnie znajdujemy. Indie oglądane z okna pociągu (zakratowanego z takich czy innych powodów:) są PRZEPIĘKNE! Nieprawdopodobne. Niesamowite. Biedne. Kolorowe. Prawdziwe. Nie byłam w stanie się napatrzeć. Coś nie do podrobienia. No a po wyjściu zza tego zakratowanego okna podróżnicy mają 2 opcje: zakochać się w Indiach lub je znienawidzić. Nie ma nic po środku:) Głównie chyba chodzi o syf. O skrajną biedę. O smród. O stężenie amoniaku w powietrzu. O żebranie. O narzucanie. O ruchanie na kasę. O zatrucia pokarmowe. O smog. O to, że się gapią. O to, że cię macają (to akurat nie ich wina- mają zupełnie inną granicę intymności*** niż europejczycy:)
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
***granica intymności - uwielbiam ten zwrot! Jak dziś pamiętam jak pani katechetka , prowadząca wychowanie seksualne w naszej szkole prezentowała na mnie przykład "granicy intymności", która u większości ludzi przebiega "na wyciągnięcie ręki". W praktyce oznacza to, że jak ktoś zbliży się do nas na odległość mniejszą niż odległość naszej ręki, to czujemy się nieswojo. Oczywiście o hindusach nie wspomniała podczas prezentacji //o prezerwatywach też nigdy nic nie wspomniała..:) //
Tak czy siak, czy owak.. wracając do tematu kochania/nienawidzenia Indii.. ja trafiłam do koszyka ludzi, którzy w Indiach są zakochani ! :) JEEEEE! Dla mnie jest to kwintesencja Azji i gdzie się nie odwróciłam widziałam obrazy nie do podrobienia, a nie sytuacje których nie chcę być świadkiem nigdy więcej w życiu.
Wszystko fajnie.. miłość, miłością.. motyle w brzuchu, te sprawy.. no aleee.. 1)Narzeczonego mi otruli; 2)ukradli mi aparat (przez co nie jestem /chwilowo/ w posiadaniu swoich własnych zdjęć (!!!!) co nieprawdopodobnie mnie wkur..za); 3)ukradli mi telefon (przez co nie mogę sobie popitolić ze znajomymi, którym czasem potrzeba mojego słowa i vice versa)..  Sami rozumiecie, że mimo tej całej miłości mogę być trochę rozgoryczona... i mogę mieć nieodpartą ochotę zemsty, czy też chęć zamanifestowania swojej złości.. No i podjęłam decyzję.. Manifest będzie wyglądał następująco: w sposób krótki i rzeczowy dokonam wypunktowania miast, w których byliśmy i dodam jakieś tam suche opisy. I im mniej zdjęć, tym mniej opisów. Trudno.
 No to zaczynamy wyliczankę:
Varanasi- święte miasto- położone nad świętą rzeką, święcone co wieczór przez joginów, błogosławione przez Sziwę. Wszystkie opowieści o tym miejscu są prawdziwe! Faktycznie przybywają tu pielgrzymi, faktycznie kąpią się w Gangesie, faktycznie palą tam zwłoki, faktycznie pływają w niej krowy, faktycznie jest ona bardziej zasyfiona niż Mekong, faktycznie wszyscy hindusi uważają, że rzeka jest czysta oraz święta i faktycznie rzuciłam tam palenie (Halleluja!!:) Mnie osobiście najbardziej ciekawiło dlaczego palą tam zwłoki.. :) Otóż robią to ponieważ tylko w tym miejscu, na całej planecie jest specjalna przestrzeń, w której duch uwolniony od ciała idzie prosto w stan nirwany (tak mi przynajmniej powiedział nasz pan z łodzi- mój lokalny autorytet- i tego też będę się trzymać). Proste i logiczne. Płacisz fortunę za transport, fortunę za drzewo niezbędne do spalenia zwłok, mniejszą fortunę za obsługę tzw. "nietykalnych" (specjalnych ludzi, którzy mogą palić zwłoki) i już i nirwana! :) Jak by się nad tym chwilę zastanowić, to  odkładanie na  kremację  w Varanasi jest lepszą opcją niż nie grzeszenie przez całe życie (jak w chrześcijaństwie) czy też medytowanie i nie zabijanie komarów przez całe życie ( jak w buddyźmie). 
(Dobra już dobraaaa.. proszę mi się tu nie obrażać- to tylko moje słabe żarty są! Które bawią pewnie tylko mnie, Marcinka i Izę;) Przejdźmy wiec już może do tych zdjęć:

Agra- była stolica Indii- obecnie znana głównie z budowli Tadż Mahal. Co warto wiedzieć o tym budynku? No choćby to, że Tadż postawił władca indyjski, ku pamięci swojej 3 żony, która zmarła przy porodzie ich 14go dziecka. Budowa grobowca pochłonęła około 20 lat; pracowało przy niej około 20 tys. osób; materiały do budowy tego cacka ściągano z miejsc oddalonych o tysiące kilometrów od Agry. No i najważniejsza informacja: naprawdę robi wrażenie !!!
New Dehli- stolica całego zamieszania.

Jedzenie w Indiach Północnych. Hehe - to jest dobry temat :) Więc o jedzenie w Indiach trzeba się postarać. Nie możemy sobie zjeść jak w całej reszcie Azji- z co 2 straganu rozstawionego na ulicy, bo zakończy się to dla nas tzw. "wodą z dupy", czy też (bardziej dyplomatycznie sprawę ujmując) "rozstrojem żołądka". W niektórych miejscowościach z pomocą przychodzą "restauracje dla białych" w innych zaś trzeba mieć przy sobie flachę bądź Cole, by "bakterie nie miały zbyt dużych szans".

Jak już naprawdę długo nie możemy znaleźć nic do jedzenia, to z pomocą przychodzi nam Czajjjj, który można pić wszędzie i od każdego, bo jest on ugotowany! Pijąc go nie mamy praktycznie żadnych szans na złapanie jakiegoś żołądkowego wykręcacza i można się nim też  nieźle "najeść" bo zawiera nieskończone ilości cukru.

No i to by było na tyle z Indyjskiej opowieści. Zapakowaliśmy się do samolotu lecącego w stronę Birmy,
z międzylądowaniem w Bangladeszu (gdzie ugościli nas po królewsku, ale to już zupełnie inna historia, na którą nie mam już siły, bo zasypiam;).
Ajjj z tego wszystkiego byłabym zapomniała... Na koniec specjalnie dla naszych czytelników SUPER EXTRA EXKLUZYWNA sesja z tuk tuka autorstwa Tarkana
Teraz to już naprawdę kończę! Buziaki słodziaki!


Z (najwyższym z możliwych) poważaniem dla instytucji PKP



oraz  z podziwem dla rzeczy wzniosłych i pięknych
Dagna & Grzesiek

4 komentarze:

  1. Jak zawsze nie zawodna literacko i emocjonalnie, szczera az do bolu.
    Podziekowania za opublikowanie mego imienia na tak szczytnym blogu na koncie wg umowy.
    Kocham CIE,
    Iza

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozdrawiam, trzymajcie się i szybko wynoście do innych piękniejszych i milszych dla wspomnień miejsc.

    OdpowiedzUsuń