Himalaje
Są takie momenty w życiu, że jest
się zazdrosnym o samego siebie. Że mimo, że zaczynamy coś robić już jest nam
żal, że się to kiedyś skończy (zamiast po prostu trwać sobie beztrosko w
nieskończoność). Myślę, że wypad w Himalaje jest właśnie taką sytuacją, w którą
się wplątałam i już pierwszego dnia nie chciałam słyszeć o „skończoności” tego
przedsięwzięcia. Stronę formalną załatwiliśmy w jeden dzień. Zdjęcia, papiery,
oświadczenia o posiadanym ubezpieczeniu:) i kilka odpowiedzi na dosyć
niewygodne pytania typu: „do kogo słać kondolencje w razie „wu” ”?, czy też
zaznacz swoją płeć: A)Female B)Male C)OTHER (?!?!?) i już..
Aaaa nie takie „juŻ” bo przecież jeszcze zakupki (mapa, grube gacie, skarpeciory, rękawice, puchówka, 1kg bakalii, 20 snickersów) i już, i w tak zwaną „drogę”! Trasa, którą zrobiliśmy w 2 tygodnie nazywała się „Annapurna Circuit Trek” (kółko wokół Annapurn). Trochę się z Grześkiem o tę nazwę pospieraliśmy, bo Grzesiek chciał, żeby nazywała się „podejście pod Everest”, czy też z angielska „Everest base camp” (najlepiej z dopiskiem „hard core expedition Dagna & Greg Fighting for life & sleeping in iglo 2014”). Niestety tych negocjacji nie miał szans wygrać, bo na kółko wokół Annapurn napaliłam się już w Polsce, to po pierwsze, a po drugie primo (nie oszukujmy się) wiadomo kto ma ostatnie słowo w związkach:) A tak na serio, to wydaje mi się, że ta trasa jest po prostu dużo ciekawsza, bo jest to „kółko”, a podejście pod bazę Everestu jest „tam i z powrotem”. No dobrze, to może porozmawiajmy o tym co jest takiego „napalającego” w takim wypadzie w góry tysiące kilometrów od Polski. Więc magia tego górskiego spaceru polega na tym, że „każdy krok się opłaca”. Każdy ból mięśnia, przy każdym stawianym kroku pod górę opłacany jest nieprawdopodobnymi widokami. W towarzystwie 8-tysięczników wędrówka wiedzie przez nepalskie wioski,
górki,
doliny,
dolinki,
wzdłuż rzek,
urwisk,
wodospadów
i lodowców
- cały górski przekrój z 5400 metrową wisienką na torcie w jednym miejscu! To jeszcze nic! Przez całe 2 tygodnie ani jednej kropli deszczu. Żadnych oznak burzy, gradu.. geenialna pogoda. Czego nie można powiedzieć o górach w Kirgistanie (Pamirze), gdzie w ciągu jednego dnia możemy przeżyć wszystkie pory roku (słońce, grad, deszcz, błoto, wiatr, znowu słońce i 30 stopni, burza, w nocy mróz, rano ulewa). Ponad to wszystkie szlaki są genialnie oznaczone (w Kirgistanie i Kazachstanie mamy do czynienia raczej z freestylem;).
Jest jeszcze jeden czynnik, w który nie wierzyliśmy do samego końca (co będzie widać na poniższym zdjęciu:). Otóż całą trasę można zrobić bez dźwigania namiotu
i konserw (Pamir=hahahhahaha)!! Co mniej więcej 2 godziny marszu znajdują się wioseczki (jest w nich prąd), a na wysokości 3600 można nawet zaopatrzyć się w drożdżówki i jabłecznik:).
Oczywiście bez „chińskiej” przesady. Pamiętajmy, że wciąż miejsce akcji toczy się w Nepalu, więc wioski wyglądają mniej więcej tak:
Jedyny moment, w którym sporo osób „odpada” to odcinek, który wiedzie od wysokości 3500 do 5400m.n.p.m. Tu zaczynają się tzw. jaja, bo zaczyna się u niektórych choroba wysokościowa. Niektórzy nie są w stanie się zaaklimatyzować. I nie ma to związku ani z wiekiem, ani ze stopniem wysportowania. Po prostu organizm nie radzi sobie z faktem mniejszego stężenia tlenu w powietrzu. Czasami pomaga zejście na niższą wysokość; czasami przedłużenie o parę dni aklimatyzacji, czasami pomagają tabletki wysokościowe diamox, a czasami trzeba sobie odpuścić i zejść na sam dół. I tu ciekawostka (już dawno nie było ciekawostek:)- do tego statystyczna :P ! Najczęściej zwożeni helikopterami (ostateczność)
są mężczyźni (jakieś 99,99%), a to dlatego, że „natury nie oszukasz”:). Bo chłopaki przecież „NIE odpuszczają”. 7 dni pod górę lazł.. przecież wracać się nie będzie jak ma objawy czegoś, co zdarza się INNYM- bo przecież nie jemu!!! I tak to chłopaki zlewają ból głowy (bo przecież „poboli, poboli, przestanie)- czyli pierwszy objaw choroby; chłopaki zlewają zawroty głowy (bo przecież po wódzie ma się gorsze i, i tak się chodzi)- kolejny objaw; chłopaki zlewają wymioty (bo przecież to na pewno zatrucie pokarmowe)- kolejny objaw i w efekcie mają majaki, nie mogą chodzić, mają tak bezwładne ciała, że nie da się ich nawet przykleić na grzbiet Jaka i zesłać na bezpieczną wysokość. I helikopter gotowy (i tu ciekawostka numer dwa- helikopter nie startuje w nocy i bez podania numeru karty kredytowej:). Więc jak kto głupi, to płaci. No ale zostawmy już męską dumę w spokoju i powróćmy do marketingu Himalajów. Jeżeli komukolwiek jakimkolwiek cudem przypadnie urlop na termin październik lub listopad (to jedyne sensowne terminy- bo wtedy jest pogoda!) nie ma się co zastanawiać, tylko w ciemno kupować bilet do Nepalu! Naprawdę uważam, że każdy jest w stanie zrobić takie kółko, a nawet jeśli nie kółko, to jest bardzo dużo innych tras dłuższych i krótszych. I dla tych co obsługują raki i czekany. I dla tych z tenisówkami pod kolor koszulek na każdy dzień tygodnia, co mają kasę na tragarza.
Oczywiście góry to góry… były kiedy nas nie było i będą kiedy nas nie będzie. Nie można ich bagatelizować, bo to jest potęga! Przechodziliśmy przez tę lekcje z Grześkiem wielokrotnie. I tak miesiąc przed naszym przyjazdem (po naszym "słodziutkim szlaku") zeszła lawina spowodowana tajfunem znad Indii, w której zginęło wiele osób (w tym 2 Polaków- co narobiło niezłego zamieszania wśród naszych znajomych i rodziny). Cóż.. nie bez powodu im wyżej w górach zajdziemy, tym większe stężenie adrenaliny we krwi. Organizm swoje wie - adrenalina nie produkuje się z poczucia bezpieczeństwa!
W sumie zastanawiałam się nad tym wielokrotnie.. dlaczego ludzie pchają się w takie miejsca.. (dlaczego my się pchamy).. Ano chyba dlatego, że jak stoisz na jakiejś półce skalnej i widzisz ten bezkres, te poszarpane szczyty, to wszystko staje się jakby BARDZIEJ- oddychasz bardziej, czujesz bardziej, rozumiesz więcej, jesteś ponad. A to małe niebezpieczeństwo utraty życia powoduje, że naprawde czujesz, że żyjesz!
No dobra.. ja tu sobie filozofuje, a tu czas na relacje..
Aaaa nie takie „juŻ” bo przecież jeszcze zakupki (mapa, grube gacie, skarpeciory, rękawice, puchówka, 1kg bakalii, 20 snickersów) i już, i w tak zwaną „drogę”! Trasa, którą zrobiliśmy w 2 tygodnie nazywała się „Annapurna Circuit Trek” (kółko wokół Annapurn). Trochę się z Grześkiem o tę nazwę pospieraliśmy, bo Grzesiek chciał, żeby nazywała się „podejście pod Everest”, czy też z angielska „Everest base camp” (najlepiej z dopiskiem „hard core expedition Dagna & Greg Fighting for life & sleeping in iglo 2014”). Niestety tych negocjacji nie miał szans wygrać, bo na kółko wokół Annapurn napaliłam się już w Polsce, to po pierwsze, a po drugie primo (nie oszukujmy się) wiadomo kto ma ostatnie słowo w związkach:) A tak na serio, to wydaje mi się, że ta trasa jest po prostu dużo ciekawsza, bo jest to „kółko”, a podejście pod bazę Everestu jest „tam i z powrotem”. No dobrze, to może porozmawiajmy o tym co jest takiego „napalającego” w takim wypadzie w góry tysiące kilometrów od Polski. Więc magia tego górskiego spaceru polega na tym, że „każdy krok się opłaca”. Każdy ból mięśnia, przy każdym stawianym kroku pod górę opłacany jest nieprawdopodobnymi widokami. W towarzystwie 8-tysięczników wędrówka wiedzie przez nepalskie wioski,
górki,
doliny,
dolinki,
wzdłuż rzek,
urwisk,
wodospadów
i lodowców
- cały górski przekrój z 5400 metrową wisienką na torcie w jednym miejscu! To jeszcze nic! Przez całe 2 tygodnie ani jednej kropli deszczu. Żadnych oznak burzy, gradu.. geenialna pogoda. Czego nie można powiedzieć o górach w Kirgistanie (Pamirze), gdzie w ciągu jednego dnia możemy przeżyć wszystkie pory roku (słońce, grad, deszcz, błoto, wiatr, znowu słońce i 30 stopni, burza, w nocy mróz, rano ulewa). Ponad to wszystkie szlaki są genialnie oznaczone (w Kirgistanie i Kazachstanie mamy do czynienia raczej z freestylem;).
Jest jeszcze jeden czynnik, w który nie wierzyliśmy do samego końca (co będzie widać na poniższym zdjęciu:). Otóż całą trasę można zrobić bez dźwigania namiotu
i konserw (Pamir=hahahhahaha)!! Co mniej więcej 2 godziny marszu znajdują się wioseczki (jest w nich prąd), a na wysokości 3600 można nawet zaopatrzyć się w drożdżówki i jabłecznik:).
Oczywiście bez „chińskiej” przesady. Pamiętajmy, że wciąż miejsce akcji toczy się w Nepalu, więc wioski wyglądają mniej więcej tak:
Jedyny moment, w którym sporo osób „odpada” to odcinek, który wiedzie od wysokości 3500 do 5400m.n.p.m. Tu zaczynają się tzw. jaja, bo zaczyna się u niektórych choroba wysokościowa. Niektórzy nie są w stanie się zaaklimatyzować. I nie ma to związku ani z wiekiem, ani ze stopniem wysportowania. Po prostu organizm nie radzi sobie z faktem mniejszego stężenia tlenu w powietrzu. Czasami pomaga zejście na niższą wysokość; czasami przedłużenie o parę dni aklimatyzacji, czasami pomagają tabletki wysokościowe diamox, a czasami trzeba sobie odpuścić i zejść na sam dół. I tu ciekawostka (już dawno nie było ciekawostek:)- do tego statystyczna :P ! Najczęściej zwożeni helikopterami (ostateczność)
są mężczyźni (jakieś 99,99%), a to dlatego, że „natury nie oszukasz”:). Bo chłopaki przecież „NIE odpuszczają”. 7 dni pod górę lazł.. przecież wracać się nie będzie jak ma objawy czegoś, co zdarza się INNYM- bo przecież nie jemu!!! I tak to chłopaki zlewają ból głowy (bo przecież „poboli, poboli, przestanie)- czyli pierwszy objaw choroby; chłopaki zlewają zawroty głowy (bo przecież po wódzie ma się gorsze i, i tak się chodzi)- kolejny objaw; chłopaki zlewają wymioty (bo przecież to na pewno zatrucie pokarmowe)- kolejny objaw i w efekcie mają majaki, nie mogą chodzić, mają tak bezwładne ciała, że nie da się ich nawet przykleić na grzbiet Jaka i zesłać na bezpieczną wysokość. I helikopter gotowy (i tu ciekawostka numer dwa- helikopter nie startuje w nocy i bez podania numeru karty kredytowej:). Więc jak kto głupi, to płaci. No ale zostawmy już męską dumę w spokoju i powróćmy do marketingu Himalajów. Jeżeli komukolwiek jakimkolwiek cudem przypadnie urlop na termin październik lub listopad (to jedyne sensowne terminy- bo wtedy jest pogoda!) nie ma się co zastanawiać, tylko w ciemno kupować bilet do Nepalu! Naprawdę uważam, że każdy jest w stanie zrobić takie kółko, a nawet jeśli nie kółko, to jest bardzo dużo innych tras dłuższych i krótszych. I dla tych co obsługują raki i czekany. I dla tych z tenisówkami pod kolor koszulek na każdy dzień tygodnia, co mają kasę na tragarza.
Oczywiście góry to góry… były kiedy nas nie było i będą kiedy nas nie będzie. Nie można ich bagatelizować, bo to jest potęga! Przechodziliśmy przez tę lekcje z Grześkiem wielokrotnie. I tak miesiąc przed naszym przyjazdem (po naszym "słodziutkim szlaku") zeszła lawina spowodowana tajfunem znad Indii, w której zginęło wiele osób (w tym 2 Polaków- co narobiło niezłego zamieszania wśród naszych znajomych i rodziny). Cóż.. nie bez powodu im wyżej w górach zajdziemy, tym większe stężenie adrenaliny we krwi. Organizm swoje wie - adrenalina nie produkuje się z poczucia bezpieczeństwa!
W sumie zastanawiałam się nad tym wielokrotnie.. dlaczego ludzie pchają się w takie miejsca.. (dlaczego my się pchamy).. Ano chyba dlatego, że jak stoisz na jakiejś półce skalnej i widzisz ten bezkres, te poszarpane szczyty, to wszystko staje się jakby BARDZIEJ- oddychasz bardziej, czujesz bardziej, rozumiesz więcej, jesteś ponad. A to małe niebezpieczeństwo utraty życia powoduje, że naprawde czujesz, że żyjesz!
No dobra.. ja tu sobie filozofuje, a tu czas na relacje..
Bez obaw! Nie będę Was tu zamęczać
tekstami typu „DNIA 1 wstaliśmy o 6, zjedliśmy śniadanie składające się z
ciapatti i 2 jaj w formie omleta.. i ruszyliśmy w trasę trwającą 3299 kroków; DNIA 2 miałam zakwasy, a
Grześkowi wyrósł centymetr brody”. Raczej ta opowieść będzie „cichym
slajdowiskiem”, którego podstępnym celem będzie podprogowe działanie na Wasz
mózg, który zapragnie dostać się między te góry i przeżyć to co my przeżyliśmy
( hehe nie ma za co!:)
P.S. Żeby nie było niedomówień-
opisowi zostanie poddany DZIEŃ 9 wypadu, ponieważ stał się on dla mnie dniem
życiowo-istotnym.
P.S. II Opisowi podlegać też mogą
(w sposób spontaniczny) pewne zdjęcia ponieważ czasami nie mogę powstrzymać się
od komentarzy- cóż natury nie oszukam, Was też bym nie chciała!
No to już! Rozsiadamy się w
fotelach, poszerzamy perspektywę patrzenia (jakkolwiek się to robi :P),
rozluźniamy mięśnie karku (bo będziemy spoglądać wysoko), głęboki wdech i
leeeeecimy:
No i mamy dzień 9 wypadu. Godzina
6 rano. Wychodzimy ze śpiworów. Okazuje się, że cały obóz wyszedł z bazy o 4
rano.. Tlenu w powietrzu jak nie było tak nie ma.. W stołówce chłopak, który dnia
wczorajszego dostał choroby wysokościowej i zszedł z bazy wyżej do naszej
dzisiaj czuje się dużo gorzej, wymiotuje i boli go głowa. Nic z tego. Muszą
zejść na jeszcze niższy poziom. Ruszamy! każdy krok pod górę jest jak bieg na
sto metrów (taki efekt jest spowodowany małą ilością tlenu w powietrzu, organizm chce się nachapać tych resztek tlenowych więc oddycha szybciej i częściej). Straaaszna zadyszka. No ale idziemy. Spotykamy jakąś grupkę osób
schodzących. Kolejni z chorobą wysokościową. Idziemy. Docieramy do kolejnej
bazy. Tam też pustki. Tylko 2 osoby, które zdecydowały się nie iść. Rozmawiamy
z szefem bazy. Mówi, że tak późno (godz. 9 rano) nie wychodzi się na szczyt, bo
od 9 zaczyna wiać tak silny wiatr, że nie da się ustać na nogach. Przed nami
jeszcze 3 godziny do szczytu. Faktycznie ni jak nie zdążymy przed tym wiatrem.
Dobra idziemy! Zgarniamy jeszcze 2 osoby. Ekipa liczy już 4 osoby:) To już
ekspedycja! :) Jeden gość, którego „przytuliliśmy” do ekipy zdobywców był tu 14
lat temu i z powodu choroby wysokościowej nie mógł skończyć trasy. Wiatru na szczęście
nie ma. Widoki nieprawdopodobne i ta myśl, że jeszcze tylko parę minut i
szczyt, po 7 dniach szczyt (formalnie to przełęcz:)!
Grzesiek mówi, że trzeba nakręcić jakiś filmik na szczycie.
Myślę sobie: jeszcze czego…(!?!?) no ale nic nie mówię.. otrzepuje się z laurów i konfetti i lezę za nim
pół przytomna (pod górę oczywiście). Grzesiek wymyślił, że może coś
poskaczemy.. Mówię „ok” tylko szybko zaliczmy te materiały filmowe i spadajmy
do jakiegoś bardziej natlenionego miejsca bo głowa mi zaraz wybuchnie. I tak to sobie tańczę, pląsam jak
jaśnie pan zażyczył w tej beztlenowej krainie, przechodząc po cichu do planu
ewakuacyjnego.. Nie ma szans.. Krzyczy coś, że jeszcze raz! Bo nie wyszło.. No
nic.. czego się nie robi dla dobrego kadru.. jakieś takieś małe zamieszanie..
patrzę w lewo , patrzę w prawo , patrzę na Grześka… a ON na kolanach!!! coś
wyciąga w moim kierunku…
aaaaaaaaaaaa ale śmiesznie. Chłopak chyba się oświadcza…
myślę sobie.. myślę, bo nic nie słyszę co mówi:) Na pewno coś o mojej
wspaniałości i jak to zrozumiał, że życia sobie beze mnie nie wyobraża i że
taka idealna, a on taki niegodzien, że świat uratował przed zagładą, że wjechał
tu najnowszym kajtem model Cabrinha MXPTK 67, a jego ojciec ma stadninę koni na
Kujawach i na Karaibach też ma.. Ponieważ jestem kompletnym laikiem w
dziedzinie przyjmowania oświadczyn na szczycie (przełęczy) himalajskim.. spanikowałam
i się na niego rzuciłam!:) Po jakiejś godzinie leżenia, dotarło do mojego ucha
pytanie: To co? Dagna?!? Zgadzasz się czy nie? Bo nie rozumiem… hehehe.. no i jakoś
tak to było. AAAAAA jeszcze jedna sprawa. Pierścionek z ledwością wszedł mi na
mały palec, tak mi ręce spuchły na tej wysokości :P (ciekawostka: ponoć himalaiści biorą w góry buty o rozmiar, dwa za duże, bo tak im stopy puchną)
Śmiechy hihy mówię wam te
całe zaręczyny :) Polecam każdemu! Himalaje wersja „all inclusive”:) No
doooooobra… nie będę taka i wrzucę ten filmik (włączcie głos:)
Po tych wszystkich emocjach, szczytach, zaręczynach, mrozach rzuciliśmy się w pogoń w dół. Zostało nam jedyne 6 dni marszu:)
Dnia 10go nastały urodziny
Tarkana. Dwu kilogramowa (w górach jednostką miary jest waga w plecaku) butelka
whisky w końcu mogła spotkać się ze swoim przeznaczeniem. Czyli z NAMI !:) I
laba już od śniadania.
Ciumkaliśmy ją co mniej więcej godzinę marszu, w celu zapewnienia Grześkowi zdrowia, szczęścia i radości przez najbliższych 100 lat. Ale prawidłowo "pękła" wieczorem, tuż po prysznicu, kiedy okazało się, że w hoteliku, w którym śpimy rezydują Polacy (nie mogę się dokopać do zdjęć z tego wydarzenia, musicie uwierzyć na słowo, że było śmiesznie:)
No i znowu w drogę!
Końcówkę wypadu przesiedzieliśmy
w gorących źródłach (tak uwielbianych i czczonych przez jednego z głównych bohaterów tej historii:)
wykorzystywanych do kąpieli,a nie robienia prania ( jak to miało miejsce w innych wioskach:)
i do tego z zapoznaną na szlaku rewelacyjną parą z Polski (Ci od "pękania" Whiskey:). Już
dawno nie spotkałam ludzi o takiej fajnej mocy! Rewelacja! Mam nadzieję, że
gdzieś nam się jeszcze drogi skrzyżują! Może nie w górach, bo maja 2 razy szybsze tempo niż my :P
Ok tu muszę zrobić mały stop na chwileczkę. Jak jesteśmy w temacie "dożywiania". Otóż w Nepalu istnieje potrawa o nazwie "Dal bhat". Ryż i groch w postaci ciekłej i czasami 2 inne sosy z warzywami. Nietypowość tego zestawu polega na tym, że jest on podawany w sposób w jaki podają nam obiad nasze babcie- czyli "pod korek"( jak mawia Agnieszka z Suwałk;). Czyli skończy się sos, ryż, dahl, to dolewają, dorzucają- taki "all you can eat".
Oczywiście jaki gospodarz- taki Dal bhat :)NEPAL
(Grzesiek mnie pogonił, że mam popisać coś o Nepalu jeszcze- tak ogólnie, bo to istna wredota tylko Himalaje opisywać;) Ciężko mi wywodzić się o Nepalu..
bo większość czasu spędziliśmy w górach:) i w 2 miejscowościach- Pokhara i Kathmandu.
Ale w sumie ludzie czasami mówią, że byli w jakimś kraju i świetnie rozumieją
co się w nim dzieje, nie wynurzając nosa poza stolice, czy też hotelową plażę w
dzielnicy dla białych, więc czemu miałabym się powstrzymywać skoro spędziliśmy
tam jak by nie było miesiąc i trochę jednak widzieliśmy, słyszeliśmy, jedliśmy
(momo:), rozmawialiśmy.. Więc co w Nepalu… no w Nepalu bida niestety, w
Nepalu nie widać rozwoju i na rozwój się nie zanosi, w Nepalu kolei w ogóle nie ma, w
Nepalu dróg sensownych nie ma. Kto się czegoś lepiej nauczy (magistrzy, inżynierzy) ucieka
za granicę, bo przecież po co w kraju bez perspektyw ślęczeć. W Nepalu, jak na
biedniejszy kraj przystało korupcja wszędzie. Na drogach bonanza. Wszystko co
ma koła lub kopyta może ruszać w wąską, krętą, drogę nad przepaściami (zwaną
przewrotnie „highway”). Stolica zasmogowana, zakurzona i zaludniona do granic
możliwości. Żeby tu żyć trzeba się tu urodzić. Kraj pominięty przez korporacje
(na całe szczęście). Żadnych McDonaldów, Hipermarketów, sieciówek i innych
korpo-graczy, dzięki temu miliony małych biznesików- to co lubię!
Warzywniaczki, sklepiczki, knajpeczki, dupeczki. Każdy robi na swoje. W Nepalu
buddyzm, więc krajobraz i ulicę przecinają raz na jakiś czas buddyjskie
symbole- stupy, mnisi czy buddyjskie bożki.
Od wylądowania na międzynarodowym
lotnisku w Kathmandu, którego lata świetności DAWNO (i mam tu na myśli dekady)
minęły, aż do ostatniego dnia naszego pobytu byłam w Nepalu zakochana po uszy. Genialne widoki, genialni ludzie, kuchnia też
mi podpadła. Tak sobie myślę, że jakby ktoś miał zaczynać swoją przygodę z
Azją, to wysłałabym go właśnie tu.
Bez obaw! W tym całym ferworze Grzesiek nie zapomniał o moim istnieniu! Jak już go błagałam (po 4 godzinach chodzenia po sklepach dnia 3-go), żeby zostawił mnie gdziekolwiek, na jakiejkolwiek kawie z książką w ręku i przyszedł po mnie jak skończy(za około 7 godzin), bo już nie mogę (bez kitu... mówiąc to czułam się jak ten serialowy facet, który idzie na zakupy ze swoją żoną), to stwierdził, że dooooskonale się nadaje na manekina, bo mu Jędrek (kumpel od kiedy sięgam pamięcią) napisał, że może byśmy coś dla jego dziewczyny kupili.. Jak widzicie na poniższym materiale zdjęciowym miałam przez te 3 dni ubaw po pachy (czy też od pasa po szyję hehe:) Prawda taka, że mnie te sklepy wykończyły bardziej niż Himalaje :)
dobra dziubeczki.. trochę już się późno zrobiło.. czas się więc żegnać.
Po uszy zakochani w 4,5,6,7 i 8-tysięcznikach
Mam nadzieję, że nabraliście dużo tlenu z tego opowiadania, bo następne są Indie!
Buziaki !
Poooolik, po raz pierwszy zamiast popluc monitor i klawiature, zamoczylałam je łzami i smarami wzruszenia!!! Dzieki Grzesiek!! Rachunek od szefa dołącze do prezentu slubnego:P
OdpowiedzUsuńDech zapiera, tyle emocji, obrazow, przezyc. Normalnie nie bede mogla dzis zasnac! (zastanawiajac sie jak odbic Ci Mistrzu takiego mistrzowskiego faceta :p) Pieknie wygladacie razem :) Jesli bedziecie sie kiedys rozwodzic, to musicie tam wlezc once again !
OdpowiedzUsuńIza
Zaparło mi dech w piersiach, a Grzesiek to chyba planował to od początku - ma Mistrza ;))) Pięknie Wam gratuluję i czekam na relacje z Indii.... duuużo zdjęć poproszę ;)))
OdpowiedzUsuńPopłakałam się! Jesteście po prostu niesamowici!
OdpowiedzUsuńwszystkie dziewczyny u mnie w dziale są zachwycone filmikiem;) czad! pozdrowienia dla Was i gratki:)))) bardzo fajny blog!
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNo, no, takie oświadczyny to po raz pierwszy w życiu widzę ;-) bardzo się wzruszyłam , też mi łezka pociekła . A widoczki i klimat kółka zatyka z wrażenia ! buziak, myślimy o Was!! :**** Aga G.
OdpowiedzUsuńw górach jest zawsze BARDZIEJ :) Jak dobrze czytać Wasz blog, dodaje skrzydeł!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Aga Sz.